184. Recenzja „Maybe someday” - Colleen Hoover
„Chcemy być wolni, żeby móc się kochać, ale na przeszkodzie stoją nam nieodpowiedni czas i lojalność. Oboje wiemy, czego chcemy, ale nie wiemy, jak to osiągnąć. Czy raczej: kiedy to osiągnąć.”
Autor: Colleen
Hoover
Tytuł: Maybe
someday
Seria: Maybe #1
Wydawnictwo: Otwarte
Narracja:
pierwszoosobowa – Sydney i Ridge
Główny
bohater: Sydney – 22 lata i Ridge – 24 lata
Romans: Ugh, nie
jestem pewna czy chcę Wam to zdradzić
Ogumienie: Pamiętacie,
że było głosowanie odnośnie okładki do tej książki? No cóż, ja mówiąc szczerze
byłam za tą drugą. Ta jakoś mi tak mało pasowała [W ogóle to najbardziej i tak
podoba mi się oryginał, ale co tam]. Jeśli jednak mówimy o tej tutaj obecnej to
myślę, że nie jest źle, ale nadal jakoś mi nie pasuje.
Coś
oryginalnego: Obecne piosenki, które można sobie przesłuchać są naprawdę czymś
nieprawdopodobnym i niespotykanym, a przede wszystkim interesującym i
urozmaicającym czytanie. Sprawiającym zbudowanie większej więzi między
czytelnikiem i bohaterem.
Najlepsze
zastosowanie: Życie Sydney jest spokojne i jednostajne. Ma wspaniałego
chłopaka, cudowną przyjaciółkę, a zarazem współlokatorkę oraz studiuje to,
czego pragnęła, związanego z jej największą miłością, czyli muzyką. Każdego
wieczora wychodzi na swój balkon, aby posłuchać chłopaka grającego po drugiej
stronie ulicy na gitarze. W pewnym momencie, nawet sama nie wie kiedy, zaczęła
tworzyć do tych melodii tekst. A gdy chłopak z naprzeciwka, który okazuje się
mieć na imię Ridge, prosi ją o przesłanie jednego z tekstów dziewczyna się
peszy, ale robi to. Chłopak jest zaskoczony, że poszło jej tak dobrze i myśli,
że znalazł rozwiązanie, które powinno ich oboje zadowolić. Z racji tego, że
ostatnio cierpi na niemoc twórczą, a zespół, dla którego pisze nalega, aby
pokazały się następne kawałki Ridge postanawia zaproponować Sydney współpracę.
W międzyczasie jej życie wywraca się do góry nogami. W dniu jej dwudziestych
drugich urodzin dowiaduje się, że jej chłopak zdradza ją z jej przyjaciółką.
Dziewczyna pakuje wszystko, co może i siada na zewnątrz w deszczu, czekając aż
świat się do końca zawali. Z pomocą przychodzi jej Ridge, który postanawia, że
zostaną współlokatorami, mimo że oboje zdają sobie z tego sprawę, że nie jest
to najlepsze rozwiązanie.
Tykać to
kijem?: Już od dość dawna planowałam przeczytać tę książkę. I to jeszcze
zanim ogłoszono, że zostanie wydana w Polsce. Przez długi czas trzymałam się
swojego planu, aby przeczytać ją po angielsku, jednak uległam presji. Zbyt
wiele ludzi uważało ją za coś niesamowitego i w końcu nie mogłam się powstrzymać
i ją kupiłam.
Bohaterowie: Zarówno
Ridge i Sydney są niezwykle dopracowanymi i realistycznymi postaciami. Mają
swoje problemy, związane z uczuciami, których nie potrafią kontrolować, jednak
nie mogą się im także poddać. Z ich dwójki nie potrafiłabym wybrać lepszej
postaci, ponieważ moim skromnym zdaniem najlepszym bohaterem jest zdecydowanie
Warren. Chłopak ma trochę popapraną relację z miłością swojego życia, a przede
wszystkim zwariowane poczucie humoru, co sprawia, że jest niezwykle przyjazną
osobą. Dlatego cieszę się, że autorka napisała powieść również o nim, po którą
z całą pewnością sięgnę i tym razem przeczytam po angielsku.
Pióro: Colleen
Hoover niezmiennie posiada lekkie i przyjazny styl, dzięki któremu książkę się
czyta w szybkim tempie. Przede wszystkim jej opowieści są niezwykle barwne i
interesujące.
Całokształt: Nie jest
to powieść, w której się zakochałam. Mówiąc szczerze po tych wszystkich
cudownych opiniach, wysokich ocenach i rozpływaniem się nad tą pozycją miałam
nadzieję dostać coś niesamowitego, wciągającego i zabójczego. Powodującego
ogromnego kaca książkowego. Widać jednak, że przesadziłam z oczekiwaniami i z
tego powodu historia Sydney i Ridge’a pozostała dla mnie jakaś niedokończona.
Czegoś mi w niej zabrakło, jednak nie jestem w stanie wskazać dokładnie, o co
mi chodzi.
Kasia
radzi: Od tej książki można dostać poważnej cukrzycy i mówiąc szczerze
wcale nie jest warto. Jest ona mocno przesłodzona i zbyt cudowna. Za dużo w
niej tego wszystkiego i przez to jakoś nie pozostawia czysto pozytywnych
emocji.
Mój osąd: Rozkładający
się zombie – 7/10
Brak komentarzy: